niedziela, 13 czerwca 2010

O pewnym Freddo

Czuję zapach świeżo zmielonego espresso, szlachetnie mocnego. Następnie spienione mleko, lekko słodzone, wzbogacone szczyptą cynamonu. Wszystko zimne, z kostkami lodu obijającymi się dźwięcznie o ściany szklanki, gdy słomką mieszam całą tę miksturę. O dziwo czarna warstwa kawy i biała warstwa mleka nie zlewają się w jedną całość.
Kawa Freddo. Stawia na nogi, chłodzi, bosko smakuje.

Smak ten poznałam w Grecji, gdzie zimna kawa jest na porządku dziennym. Dzięki niej po pół godzinie snu zwiedziłam najważniejsze miejsca w Atenach i to w ciągu jednego dnia. W skwarze i upale.
W kolejnych dniach spędzonych w Grecji, piłam ją na plaży, jadąc na motocyklu (którym zwiedzaliśmy nadmorskie wioski), spacerując po Koryncie, Nafpaktos, Patrze...

W kilka godzin po przylocie z Grecji miałam ochotę wypić taką w Polsce. Usiąść z nią nad Wisłą, położyć się na trawie w parku lub przykucnąć na murku gdzieś w zaułkach starego miasta, by po polsku powspominać greckie smaki.

W jednym z warszawskich centrów handlowych przeszłam w jej poszukiwaniu wszystkie kawiarnie. Na próżno. Nikt o Freddo nie słyszał.

W domu postanowiłam zrobić Freddo sama. Espresso wlałam do wysokiej szklanki, dodałam kostki lodu. Spieniłam mleko, nałożyłam na warstwę kawy i... wszystko zmieszało mi się w jeden beżowy napój. Smakowało nieźle, ale to nie było TO Freddo z Grecji.

Póki co nadal poszukuję, zadowalając się frappe, latte lub po prostu wodą z cytryną.